Rokerka na Facebooku

środa, 4 listopada 2015

Życie w muzyce i muzyka w życiu, cz. 1



Czasem zastanawiam się co by było gdybym nie słuchała rocka. Co by było gdyby ojciec nie zabierał mnie od podstawówki na Woodstock i nie podrzucał co jakiś czas płyt Pidżamy Porno, Jimiego Hendrixa, Republiki, Nirvany. Takimi zabiegami udało mu się wyplenić ze mnie we wczesnych latach młodości, słuchanie popowego mainstremu. Schowałam do kartonu płyty Britney Spears, a na ich miejsce pojawili się Sweet Noise, Dżem, Mettalica, Pink Floyd, Green Day. Dziwna przeplatanka gatunków muzycznych, ale od tego zaczynałam. Dziś uważam, że mój gust muzyczny jest jako tako ukształtowany, ale aby do tego doszło, musiało minąć sporo czasu i sporo dźwięków.



Z czasem, gdy zaczęłam gimnazjum zaczęłam poznawać ludzi słuchającej podobnej muzyki do tej co ja. Zaczęłam grać na gitarze, chodzić do znajomych na garaż, gdzie leciał Tool, S.O.A.D., Slipknot. Tool szczególnie wrył mi się w pamięć, ale to opowieść na osobny wpis. Słuchaliśmy też dużo punka, i chodziliśmy na masę punkowych koncertów. Właściwie wszyscy grali wtedy punka – był prosty, niósł przekaz, muzyka idealna na okres buntu ;). Powoli w tym miszmaszu dźwięków i słów zaczęłam wyodrębniać te które mi odpowiadały. W gimnazjum i liceum, przeszłam również przez czasy emo, ale nie ma chyba co pisać o czasach, które nigdy już nie wrócą (oby ;)). Może zabrzmi to trywialnie, ale po tych parunastu latach, mam wrażenie, że Przystanek Woodstock w dużej mierze ukształtował to kim jestem. Wiem, że wielu pomyśli – „brud, smród, kompletny brak moralności”. Tak nie jest, a na pewno nie było, gdy miałam te kilka lat (a dokładnie 8), kiedy pierwszy raz wyjechałam z tatą do Żar. Nawet do końca nie wiedziałam, co to do końca jest, ten Woodstock, ale pojechałam. Do dziś nie żałuję. Przeżyłam tam najpiękniejsze chwile życia, poznałam czym jest przyjaźń, serdeczność, zaufanie, czyste dobro i wolność. Polecam wszystkim podróż tam, bo kto wie, może odkryjecie siebie na nowo J




wtorek, 3 listopada 2015

Powroty lat starych



To że radiem, telewizją, internetem zawładnęła popowa masówka wiadomo nie od dziś. Może nawet nie ma w tym nic złego. Muzyka napędza gospodarkę, pieniążki praktycznie lecą z nieba za sprawą gwiazd pokroju Rihanny, czy Biebera, i wszyscy są szczęśliwi. Czy na pewno? Co z tymi dla których chodzi o zysk w postaci prawdziwej, czystej, niczym niewspomaganej muzyki? Nie chodzi o miliony dolarów, apartamenty w najdroższych miejscach świata, tysiące fanek gotowych zabić za autograf. Co z ludźmi, którzy nie potrzebują zespołów grających stadionowe koncerty, skupiających się na promocji najnowszego smartfona w swoim klipie, mających sztab ludzi, którzy mówią im co robić, jak grać, jak wyglądać? Co z ludźmi, którym chodzi po prostu o muzykę? Wydawałoby się, że artystów mających na celu po prostu dobre granie jest mało. Takich wykonawców, zespołów jest jednak masa. Chowają się oni w odmętach youtube, last.fm, czy innych internetowych źródłach muzyki, znaleźć ich można w undergroundowych barach, podziemnych rozgłośniach, lub na kompach naszych znajomych. Wystarczy troszkę poszperać, a naszym oczom, a przede wszystkim uszom, objawią się utwory magiczne, skłaniające do refleksji, przywołujące gęsią skórkę. Nadal ciężko nazwać mi to cudowne uczucie, gdy klikam na randomową ikonkę filmiku na yt, i nagle słyszę gdy z głośników zaczyna rozbrzmiewać ciężka gitara, dołącza perkusja, bas, a za nimi podąża idealny dla tego brzmienia wokal. Czasem wtedy przerywam to co robię i zaczynam po prostu słuchać. Nie chcę wyjść tu na głupiomądrą, ale naprawdę tak czuję, i tak robię.
Przechodząc przez różne etapy życia, przechodzimy przez różne rodzaje muzyki.  Przynajmniej ja tak miałam, a właściwie to mam nadal. Odkrywam, że słuchając z rana Electric Wizard, kawa smakuje lepiej i zaczynam nabierać siły by ruszyć do pracy, w tramwaju Kyuss powoduje, że nawet Ci ludzie nie są aż tak denerwujący jak mogliby się wydawać. Po całym dniu tego życiowego biegu nie ma nic przyjemniejszego, jak odpoczynek przy dźwiękach analogowego grania, jakie serwuje mi aktualnie Kadavar z ich najnowszym krążkiem „Berlin”. 


Tak, stoner rock to dla mnie odpowiednik muzyki idealnej. Spotkałam go na swojej drodze już parę lat temu, ale zagościł na stałe w moim odtwarzaczu dopiero jakiś rok temu. Szybkie gitary tworzące niesamowite riffy, głęboki wokal, perkusja, która powoduje, że nie sposób powstrzymać tupania nogą w rytm. Nieszablonowość, improwizacja, zmienne tempo sprawiają, że każdy koneser rockowego grania zaakceptuje choć jakąś część tej muzyki. Mimo, że gatunek powstał na początku lat 90, to słychać ogromną inspirację latami 60 i 70, co czyni go jeszcze bardziej innym, od tego co proponują nam dzisiejsi wykonawcy. Słuchając znakomitego przykładu klasycznego stonera, a mianowicie wspomnianego wcześniej Kyussa – prowodyra tego gatunku, usłyszymy typową dla gatunku szorstkość, naturalność, charakterystyczny rytm. To wszystko zaprowadza nas często wręcz w okolice psychodelii, która towarzyszyła kiedyś hipisom i sprawiała, że szary, codzienny świat nabierał kolorów.



W erze elektroniki, photoshopa, i przekonania, że naturę trzeba poprawiać, stoner przynosi nadzieję powrotu lat w których rządziło Led Zeppelin, Budgie, Black Sabbath, czy Wishbone Ash. W latach gdzie muzyka tworzona była z myślą…. Także od jakiegoś czasu przestałam myśleć o tej zalewającej nas fali plastikowych, idealnych ludzi i ich plastikowej, idealnej muzyki. A gdy czasem jednak o tym pomyślę, wtedy włączam stonera i już przestaję się martwić.