Mój, że tak powiem, „dorosły gust muzyczny” wykreowały
również studia. Podczas pobytu w Poznaniu, spotykam masę interesujących ludzi,
tak różnych od siebie. Chodzę na koncerty i doświadczam tam często muzyki,
której się kompletnie nie spodziewałam, i to jest fajne, to daję tą wiarę, że
rock’n’roll nie umarł, a wręcz przeciwnie – ma się świetnie. Siedzi gdzieś w
podziemiach, czai się w barach i niepozornych klubach. Dobrze że tak jest. Po
co ma wchodzić do tego mainstremu i dać się stłamsić, zmienić, spłaszczyć przez
Komercyjnych Panów? Jeśli ktoś chce poczuć rocka, to w końcu go poczuje, trzeba
po prostu trochę poszukać, a nagroda będzie na pewno satysfakcjonująca. Ja na
studiach właśnie go znalazłam. Okazało się, że w tym czasie dojrzałam do
wysłuchania Pink Floyd i nie mówię tu tylko o popularnych „Dark Side”, czy „The
Wall”, ale również o „Atom Heart Mother”, czy „Obsured by Clouds”. Podeszłam na
spokojnie do dyskografii Zeppelinów i odkryłam wiele nowych zadziwiających
zespołów – The Yardbirds, Wishbone Ash, Leaf Hound, czy Josefus – to tylko
kilka J.
Najdłużej jak na razie, dochodziłam do akceptacji szeroko
pojętego metalu. Oczywiście gatunek nie był mi obcy – uwielbiam heavy, a Black
Label Society to jedna z tych kapel na których koncert chce się przejechać pół
Polski, a nawet Europy. Black, Death, czy Thrash, zawsze jakoś omijałam, może
nie szerokim łukiem, ale nie zatrzymywałam się przy zespołach pokroju Venom,
czy Morbid Angel. Jedynie Burzum zwróciło parę lat temu moją uwagę. Projekt
wydawał mi się jedyny w swoim rodzaju, a historia Varga tylko to przekonanie
potwierdziła. Ale wracając do metalu, to przy okazji moich pierwszych kontaktów
ze stonerem, wpadłam na doom metal – Candlemass, Saint Vitus, Pentagram, i ten
gatunek zaczął pchać mnie do innych „szatanów” (żarcik ;)). Zaczęłam od
typowych szlagierów, posłuchałam płyt Sodom, Exodus, Slayer, Testament i nie
mogłam zrozumieć dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej. Wszystko mi pasowało –
mocna, ciężka muzyka, w której nie ma czasu na odpoczynek, ona leci przed
siebie, na złamanie karku. Puściłam też trochę Behemotha, Vadera, czy
Decapitated i nadal nie pojmuję czemu w naszym cebulowym kraju nie możemy ich
wreszcie docenić, a nie postrzegać jako jedzących koty pogan. Metal zawsze
kojarzył mi się przede wszystkim z growlem i może dlatego nie mogłam się do
niego przekonać. Zauważyłam, że wybierając płyty zespołów, kierowałam się
często melodyjnym wokalem. Weźmy chociaż takiego Bathory – pierwsze trzy płyty
były oczywiście rzecz jasna niesamowicie świetne, ale moją uwagę przykuł przede
wszystkim ich piąty krążek „Hammerheart”, w którym zaczęli skłaniać się ku
większej melodyjności. Podobnie było w przypadku Testamentu, który osobiście
uwielbiam, ale najbardziej cenię płyty „Souls of Black”, czy „The Ritual”,
gdzie zespół zaczął łagodzić swoje brzmienie, co jak przeczytałam, nie do końca
satysfakcjonowało wielu fanów. Z czasem jednak poczułam, że Darkthrone,
Incantation, Mayhem, na pewno nie brzmiały by tak dobrze gdyby nie ten
agresywny, ciężki śpiew i od tego czasu growlowi nie mam już nic do zarzucenia,
a wręcz go bardzo polubiłam. Z wiekiem człowiek mądrzeje ;).*
I tak znalazłam się na etapie życia, w którym mogę
kolokwialnie stwierdzić, że mam coś w głowie. Wyznaczam cele, realizuję je,
spełniam się zawodowo i wciąż się edukuję, staram się nie popełniać błędów, a
jeśli już się jakieś zdarzą, to staram się na nich uczyć. Codziennie towarzyszy
mi muzyka, która kształtuje środowisko wokół mnie, sprawia, że przy niej się
śmieję, przy niej też płaczę, ale wiem, że to ona podsyca sens mojego życia.
*Tak wiem, nie znam się na gatunkach muzycznych. Żaden ze
mnie krytyk muzyczny ;) Możliwe, że uznając coś za death, a coś za thrash,
popełniam kardynalny błąd. Przepraszam jeśli komuś zrobiłam (lub w przyszłości
zrobię) tym krzywdę.