To że radiem, telewizją, internetem zawładnęła popowa masówka
wiadomo nie od dziś. Może nawet nie ma w tym nic złego. Muzyka napędza
gospodarkę, pieniążki praktycznie lecą z nieba za sprawą gwiazd pokroju
Rihanny, czy Biebera, i wszyscy są szczęśliwi. Czy na pewno? Co z tymi dla
których chodzi o zysk w postaci prawdziwej, czystej, niczym niewspomaganej
muzyki? Nie chodzi o miliony dolarów, apartamenty w najdroższych miejscach
świata, tysiące fanek gotowych zabić za autograf. Co z ludźmi, którzy nie
potrzebują zespołów grających stadionowe koncerty, skupiających się na promocji
najnowszego smartfona w swoim klipie, mających sztab ludzi, którzy mówią im co
robić, jak grać, jak wyglądać? Co z ludźmi, którym chodzi po prostu o muzykę?
Wydawałoby się, że artystów mających na celu po prostu dobre granie jest mało. Takich
wykonawców, zespołów jest jednak masa. Chowają się oni w odmętach youtube,
last.fm, czy innych internetowych źródłach muzyki, znaleźć ich można w
undergroundowych barach, podziemnych rozgłośniach, lub na kompach naszych
znajomych. Wystarczy troszkę poszperać, a naszym oczom, a przede wszystkim
uszom, objawią się utwory magiczne, skłaniające do refleksji, przywołujące
gęsią skórkę. Nadal ciężko nazwać mi to cudowne uczucie, gdy klikam na
randomową ikonkę filmiku na yt, i nagle słyszę gdy z głośników zaczyna
rozbrzmiewać ciężka gitara, dołącza perkusja, bas, a za nimi podąża idealny dla
tego brzmienia wokal. Czasem wtedy przerywam to co robię i zaczynam po prostu
słuchać. Nie chcę wyjść tu na głupiomądrą, ale naprawdę tak czuję, i tak robię.
Przechodząc przez różne etapy życia, przechodzimy przez różne
rodzaje muzyki. Przynajmniej ja tak
miałam, a właściwie to mam nadal. Odkrywam, że słuchając z rana Electric Wizard,
kawa smakuje lepiej i zaczynam nabierać siły by ruszyć do pracy, w tramwaju
Kyuss powoduje, że nawet Ci ludzie nie są aż tak denerwujący jak mogliby się
wydawać. Po całym dniu tego życiowego biegu nie ma nic przyjemniejszego, jak
odpoczynek przy dźwiękach analogowego grania, jakie serwuje mi aktualnie Kadavar
z ich najnowszym krążkiem „Berlin”.
Tak, stoner rock to dla mnie odpowiednik
muzyki idealnej. Spotkałam go na swojej drodze już parę lat temu, ale zagościł
na stałe w moim odtwarzaczu dopiero jakiś rok temu. Szybkie gitary tworzące
niesamowite riffy, głęboki wokal, perkusja, która powoduje, że nie sposób
powstrzymać tupania nogą w rytm. Nieszablonowość, improwizacja, zmienne tempo
sprawiają, że każdy koneser rockowego grania zaakceptuje choć jakąś część tej muzyki.
Mimo, że gatunek powstał na początku lat 90, to słychać ogromną inspirację
latami 60 i 70, co czyni go jeszcze bardziej innym, od tego co proponują nam
dzisiejsi wykonawcy. Słuchając znakomitego przykładu klasycznego stonera, a
mianowicie wspomnianego wcześniej Kyussa – prowodyra tego gatunku, usłyszymy
typową dla gatunku szorstkość, naturalność, charakterystyczny rytm. To wszystko
zaprowadza nas często wręcz w okolice psychodelii, która towarzyszyła kiedyś
hipisom i sprawiała, że szary, codzienny świat nabierał kolorów.
W erze elektroniki, photoshopa, i przekonania, że naturę
trzeba poprawiać, stoner przynosi nadzieję powrotu lat w których rządziło Led
Zeppelin, Budgie, Black Sabbath, czy Wishbone Ash. W latach gdzie muzyka
tworzona była z myślą…. Także od jakiegoś czasu przestałam myśleć o tej zalewającej nas fali plastikowych, idealnych
ludzi i ich plastikowej, idealnej muzyki. A gdy czasem jednak o tym pomyślę,
wtedy włączam stonera i już przestaję się martwić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz